wtorek, 28 stycznia 2014

Bez-powrotność czwarta.




Czwartek.
Stan Konstancji pozostawał bez zmian.
Siedziałem w szpitalu praktycznie całą dobę; do domu wracałem tylko po co, żeby wziąć prysznic, przebrać się i przespać dwie godziny. O ile snem można było to w ogóle nazwać. W tym czasie zastępowała mnie Mama, na której pomoc mogłem liczyć zawsze, o każdej porze dnia i nocy. I jestem Jej za to bardzo wdzięczny…
Jedyną malutką poprawą stał się fakt, iż rana pooperacyjna czyściła się należycie, o czym świadczył wypełniający się ropą woreczek, zawieszony tuż obok łóżka Konni. Mimo wszystko musiała jeszcze być podłączona do respiratora, musiała być utrzymywana w śpiączce, bo Jej serduszko było bardzo słabe i każde najmniejsze zdenerwowanie mogłoby wpłynąć na Nią tragicznie.
Rozmawiałem popołudniu z ordynatorem. Nie miał mi do przekazania dobrych wieści. Niestety.
- Robimy, co tylko jest w naszej mocy i cały czas walczymy o życie Pańskiej Żony. Proszę być przygotowanym na wszystko…
Ta informacja wbiła mi szpilkę prosto w organ pompujący krew. Poczułem, że straciłem grunt pod nogami; że ktoś brutalnie wyjął ze mnie wszystkie kości i stawy, doprowadzając moje ciało do konsystencji galarety; że ktoś pozbawił mnie języka i grubą nicią zszył moje spierzchnięte wargi, odbierając możliwość komunikowania się ze światem. Paraliż duchowy. Paraliż fizyczny. Paraliż umysłu.


Piątek.
Pielęgniarki wczoraj prosiły, abym przyniósł oliwkę i balsam do ciała. Tak też uczyniłem, choć nie bardzo rozumiałem do czego to się może w chwili obecnej przydać. Z tego, co się dowiedziałem, należało natłuścić i nawilżyć skórę Konstancji, żeby nie dostała odleżyn, które mogłoby zdecydowanie skomplikować sytuację.
Maleńka, dosłownie niczym ziarnko piasku na plaży, poprawa w stanie zdrowia mojej Żony.
Jej serce trochę się uspokoiło, zapalenie otrzewnej powoli ustępowało, a zakażenie po usunięciu woreczka żółciowego, niemal całkowicie ustąpiło. Cieszyłem się, choć tak naprawdę, była to tylko jedna niewielka kropla, a przecież do pełni sukcesu potrzebowaliśmy ich całego morza… Lekarze  podchodzili do tego z mniejszym entuzjazmem i przestrzegali przed trzecią dobą pooperacyjną, która zawsze w takich przypadkach była momentem decydującym. Znowu siedzenie jak na szpilkach, błądzenie myślami w nieokreślonym kierunku, stres i łzy…
Jedna z sióstr na oddziale okazała mi swe miłosierdzie i pozwoliła wejść do Konsti na dłużej, niż tylko na pięć minut, jak to do tej pory bywało. Usiadłem na małym, szarym taborecie znajdującym się obok Jej łóżka i zatopiłem w Niej swój wzrok. Klatka piersiowa powolutku unosiła się i opadała, oddech okazywał się być miarowy, no i ta nader rumiana twarz… Leżała nieruchomo, zupełnie nieświadomie, zupełnie bezwiednie; jakby słodko sobie spała i śniła o miłych rzeczach. A czy w rzeczywistości tak było? Nie wiem. Ale chciałem, by mi kiedyś opowiedziała o tym, co czuła i gdzie była, kiedy jej duch nie obcował fizycznie z nami, ze mną… Ująłem w swą rękę dłoń Kontu i delikatnie, opuszkami palców, gładziłem Jej aksamitną skórę. Tak bardzo brakowało mi Jej dotyku, Jej głosu, Jej promiennego uśmiechu, Jej ciepłego spojrzenia… I właśnie w tym momencie Jej ciężkie jak ołów powieki, uniosły się ku górze dosłownie na trzy sekundy, po czym wróciły na swoje pierwotne miejsce spoczynku. Łzy stanęły mi w oczach, a serce zaczęło szybciej pracować, jakby gdzieś się spieszyło, jakby lada moment miało wydrzeć się z mojego wnętrza.
 Mówiłem do Niej. Dużo mówiłem, dużo opowiadałem. Opowiadałem o tym, jaka jest pogoda za oknem; o tym, co się dzieje w świecie; o tym, jakie numery odwalił ostatnio Krzysiek, bo zawsze się o to dopytywała… Miałem wrażenie, jakby mnie słyszała. Może złudne, ale to było silniejsze ode mnie… I wcale nie krępowała mnie obecność jednej z dyżurujących pielęgniarek; ja mówiłem do swojej Kruszynki, jak bardzo Ją kocham i prosiłem, by walczyła. O siebie. O nas…


Sobota.
Minęła trzecia doba po operacji, o przebieg której tak bardzo bali się medycy, a chyba jeszcze bardziej ja.
Zapalenie otrzewnej zeszło całkowicie, dzięki czemu lekarze mogli odłożyć dren i ostatecznie „zamknąć” ranę, by goiła się i zabliźniała swoim tempem. Co więcej, Konstancja podjęła próbę samodzielnego oddychania. Lekarze odłączyli Ją zatem od aparatury podtrzymującej życie i czekali, co się wydarzy. Niestety Jej oddech był stanowczo za słaby, by mogła w pełni wymieniać powietrze w swoim organizmie, dlatego dla zwiększenia bezpieczeństwa, Kontu trafiła z powrotem pod respirator.

Wyciszyłem się. Nabrałem sił. Byłem nastawiony bojowo do walki o swój najcenniejszy Skarb; o swoją jedyną Iskierkę, która nadawała sens memu życiu; a bez której to życie byłoby niewiele warte…
Stanąłem przed komodą, na której widniała ramka z Jej zdjęciem. Wpatrywałem się w nie przez dobre pięć minut. Wpatrywałem się w oczy Konstancji, będące odzwierciedleniem Jej duszy – duszy czystej, dobrej, przepełnionej miłością i optymizmem.
- Przegraliśmy bitwę, ale wygramy wojnę. Jesteś silna, Kochanie, wyjdziesz z tego… - powtarzałem do Jej twarzy uwiecznionej na fotografii…




Niedziela.
Z samego rana byłem w Kościele, zresztą jak każdej niedzieli odkąd poznałem moją Żonę. To właśnie dzięki Konsti zacząłem postrzegać Boga jako Przyjaciela, od którego w dużej mierze zależy nasz żywot, a do którego możemy się zwracać z każdą sprawą. Modliłem się gorliwie i prosiłem Tego na Górze, by nie odbierał mi tej mojej małej, kruchej Blondynki; by dał Jej dużo siły i zdrowia…
Kiedy w południe zaszedłem do szpitala, ordynator czekał na mnie z dobrą wiadomością.
- Organizm Pani Bartman nieustannie wysyła nam sygnały, że chce samodzielnie oddychać, dlatego planujemy podjąć kolejną próbę odłączenia od respiratora. Chcemy też powoli wybudzać Pańską Żonę z tej lekkiej, otumaniającej, śpiączki. Ponadto, podaliśmy już Jej płynny kleik i czekamy na reakcję zwrotną.
- Kleik? Ale czy to nie za wcześnie?
- Absolutnie. Pacjentka znacznie wzmocniła się w przeciągu dzisiejszej nocy, stąd też taka była decyzja całego grona lekarskiego. Panie Zbyszku, jest szansa, że z tego wyjdzie!

Przyjemne ciepło wypełniło wnętrze mojej klatki piersiowej, bo gdzieś tam w środku rozżarzyła się duża iskra nadziei. Czym prędzej udałem się na OIOM, gdzie nadal przebywała Konsti. Chciałem być teraz przy Niej, ale jedyne na co mogłem liczyć, to dwie, małe, szybkie minuty. Była mocno rozpalona na twarzy, a oddech wydawał się być przyspieszony i taki ciężki… Nie podobało mi się to. Nie wiem, czy lekarze to widzieli, ale skoro twierdzili, że nastąpiła poprawa, to musiałem im zaufać… Personel rozkazał mi iść do domu, ponieważ, z racji szeregu badań, jaki musieli przeprowadzić, w najbliższych godzinach i tak nie mógłbym przebywać z Konstancją. Umówiliśmy się, że będą mnie informować na bieżąco o Jej stanie zdrowia. Pochyliłem się nad Nią, wyszeptałem ciche kocham Cię, ucałowałem Jej policzek - ostrożnie i bardzo delikatnie, po czym przejechałem wewnętrzną stroną dłoni po jej długich, lśniących włosach. Zdawało mi się, że lekko się do mnie uśmiechnęła… A więc jednak czuła; czuła i słyszała…
Wówczas widziałem Ją przedostatni raz w swoim życiu…

Godzina 17:30. Rozbrzmiał dźwięk mojej komórki. Odebrałem niepewnie, i prawdę mówiąc nie pamiętam już, co mówił do mnie lekarz. W głowie utkwiło mi tylko jedno jedyne, jakże bolesne zdanie:
- Podjęliśmy próbę reanimacji, ale niestety, Pańska Żona zmarła.

Osunąłem się po białej ścianie i bezsilnie usiadłem na podłodze. Nie dowierzałem. A może nie chciałem w to uwierzyć? Skryłem twarz w dłoniach i płakałem. Płakałem, jak jeszcze nigdy dotąd…
Płakałem cały wieczór, całą noc… Tuliłem się do Jej poduszki, na której już nigdy nie ułoży swojej głowy; gładziłem prawą stronę łóżka, na którym już nigdy nie spocznie by odpłynąć do krainy Morfeusza; patrzyłem tępo w nasze zdjęcie ślubne, kiedy byliśmy tak bardzo radośni i szczęśliwi… Nie mogłem uwierzyć w to, że już nigdy tak nie będzie; że już nigdy się do mnie nie przytuli; że nigdy nie upomni mnie, bym założył szalik w mroźny dzień; że już nigdy nie będziemy spacerować koło naszej ławki; że nigdy nie zaznam smaku jej malinowych ust; że nigdy nie usłyszę Jej ciepłego i miłego głosu…
Dlaczego? Dlaczego to się musiało tak skończyć?

Nagle zapragnąłem ponownie przeżyć każdą chwilę z Nią spędzoną. Choć jeszcze jeden zagadkowy uśmiech, wspólne rozbawienie; jeszcze jeden elektryzujący pocałunek. Spotkałem Ją, zupełnie nieświadomy tego, że to właśnie Jej szukałem całe życie. Wkroczyła w nie zbyt późno i odeszła za szybko. Przypomniało mi się, jak mówiła, że poświęci dla mnie wszystko. Spełniła obietnicę…
Odeszła. A kiedy odchodzi człowiek, bliskość ulatuje jak ptak; w nurcie serca zostaje wyrywa, w którą wdziera się tęsknota. Tęsknota - głód bliskości… Ktoś kiedyś powiedział, że miłość prędzej czy później się kończy, że ludzie potrafią bez niej żyć, że dochodzą do siebie po jej utracie, że miłość można stracić i odnaleźć ponownie. Może i można. Ale w moim przypadku na pewno tak nie będzie. Bo straciłem Cię, Kontu, bez-powrotnie.


***

Przegrała bitwę. Przegrała też wojnę… Przegrali Ją razem…
A po mej twarzy, wolno tak, toczy się kolejna łza…
Przepraszam, ale nic więcej nie jestem w stanie napisać.
Dziękuję, że jesteście…
Z tydzień ostatni…

P.

14 komentarzy:

  1. Wiedzialam że tak będzie. Płacze. Cudownie to opisałaś. Czasem a nawet bardzo czesto życie jest niesprawiedliwe. Wspolczuje mu. Nie wiem czy się podniesie. Czesto przed śmiercią stan sie poprawia aby moc sie pożegnać. Chcialabym żeby ktoś kiedyś kochał mnie tak jak on kocha ją
    Iska

    OdpowiedzUsuń
  2. Odpowiedzi
    1. Jestem z opóźnieniem ale jestem. I chciałabym żebyś mogła zobaczyć dwie łzy, wypływające z moich oczodołów. Zdawałam sobie sprawę że tak to się musi skończyć, ale mimo wszystko nie byłam na to gotowa. Tak strasznie mi smutno, że Kontu umarła. Bo przecież było lepiej, wybudzała się, wszystko szło w dobrym kierunku... To chyba jest najgorsze. Że Zbyszek odzyskał nadzieję w odzyskanie żony, a los boleśnie mu odebrał i złudną nadzieję, i ukochaną Konstancję.
      Całuję Pati i lecę czytać epilog. Zapewne kolejne łzy polecą z moich zaczerwienionych oczu.
      S. :*

      Usuń
  3. Mimo, że wiedziałam co się stanie to i tak mi ciężko tu coś napisać...
    Wybacz, ale dziś więcej pod tym postem nie skleję ;*

    OdpowiedzUsuń
  4. świetny :) chociaż szkoda, że jej się nie udało :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Przez ten rozdzial wszystko powraca. W roli Kontu wyobrazilam sobie kogos innego, kto odszedl w podobny, aczkolwiek nieco inny sposob. I jeszcze te slowa, zeby przygotowac sie na najgorsze. Tak. Wszystko wrocilo.
    Tak bardzo szkoda mi Zbyszka. Smierc pojawia sie nieoczekiwanie, zabiera kogos, kogo kochamy. I przez nia cierpimy.
    Ide sobie jeszcze poplakac, bo ten rozdzial mnie zmiazdzyl. Dziekuje.
    Karolina.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ryczę jak głupia! Od początku wiedziałam że tak się to skończy ale i tak nie potrafię opanować łez...

    OdpowiedzUsuń
  7. To opowiadanie jest bezbrzeżnie smutne i tak ciężko czuta się o nieszczęściu Zbyszka. Moment gdy dowiaduje się o śmierci żony chwyta za gardło i powoduje, że mam ochotę się popłakać, a ja nie płaczę! Szkoda, że dwójka stworzonych dla siebie ludzi musiało się tak szybko rozstać. Bóg nie był dla nich łaskawy ale wierzę, że Zbyszek jeszcze sobie kogoś znajdzie i z Konst. w sercu wyjdzie na prostą!

    OdpowiedzUsuń
  8. Wiedziałam, że to się tak skończy. W końcu na samiuśkim początku pisałaś, że nie będzie to historia z happy end'em, ale gdzieś tam w podświadomości, miałam nadzieję, że jednak będzie dobrze i Kontu przeżyje. Jednak nie. Jak to napisałaś na końcu, "przegrali bitwę, przegrali wojnę...". Zaczęłam płakać od tego zdania "Wówczas widziałem Ją przedostatni raz w swoim życiu…". Wtedy uświadomiłam sobie, że to koniec. Ona umrze. Niby to fikcja, ale poruszyło mnie to. Wyobrażałam sobie jak Zbyszek opiera się o ścianę, zsuwa się po niej i zaczyna płakać. Później te wspomnienia bardziej rozżarzyły ten żal i smutek po śmierci Kontu.
    Pozdrawiam ciepło i czekamy na ostatnią część. :)

    http://corka-dziwki.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  9. Mimo że nie przepadam za Bartmanem, przeżywam to razem z nim.. Przyznam szczerze że jej stan się poprawił to w głowie zabrzmiały mi słowa mojej mamy.. "podobno jak osoba, która walczy o życie, ma odejść z tego świata, jej stan sie poprawia, i kiedy jest już jakas nadzieja że wszystko będzie dobrze, ona odchodzi" siedzę i ryczę.. ;c

    OdpowiedzUsuń
  10. Co ja mogę napisać? Ryczę. Ściśnięte gardło cholernie boli. Pierwsza melodia śliczna, a druga piosenka cudna. Pierwsze zdania od momentu opisu niedzieli, pierwsze dźwięki piosenki i już wywołane emocje- łzy, jedna za drugą płynęły po mojej skroni. To tylko opowiadanie, ale nieźle wpływa na czytelnika. Konti... Cudowna Konti odeszła. Wiedziałam, że tak to się skończy, ale jest ciężko. Biedny Zbyszek. Stracił sen życia. W ogóle to pokłony dla niego, że mimo jej choroby tak ją pokochał. Prawdziwie pokochał. Konstancja będzie nad nim czuwać, musi wytrwać. Dla niej.Patka. Ty wiesz. Stworzyłaś Arcydzieło. I proszę, nie zaprzeczaj. :* Aga.

    OdpowiedzUsuń
  11. Ja od początku tego rozdziału czułam jakiś promyczek nadziei i walki o życie. Ja naprawdę myślałam, że to wszystko skończy się dobrze, że Konstancja wyjdzie ze szpitala i zapomną oboje o tych przykrych chwilach. Myślałam, że to będzie wygrana wojna.
    Skończyło się jednak inaczej. Kontu umarła. Nie wiem, czy to lekarze zbyt szybko chcieli ją wybudzić, dać szybciej szansę, czy tak po prostu musiało być.
    Nie płaczę, ale to i tak strasznie boli. Boli, bo to wszystko zawarte tutaj jest takie prawdziwe, życiowe, ale o tym za tydzień.
    Przepraszam, ale na nic więcej mnie nie stać.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  12. A ja jak zwykle spóźniona. Ale to nic nie zmieni, bo Konstancja nie żyje. W ogóle dlaczego?! Wszystko szło ku dobremu! Była nadzieja :(

    OdpowiedzUsuń
  13. Ech :(
    Wiadome było od początku, że taki koniec będzie. Że Konti nie przeżyje, ale smutno się czyta stratę bliskiej osoby. Nie wiem jak Zbyszek sobie poradzi? Był cień nadziei, teoretycznie najgorsze minęło przez te trzy decydujące doby, i chwila wybudzenia, która miała być radością okazała się przekleństwem.

    OdpowiedzUsuń